JAK TO BYO W NOWEJ HUCIE?
PRZYJĘCIE DO PRACY
W sobotę 15 marca 1952 r., zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami,
zgłosiłem się rano do Dyrekcji Budowy Miasta Nowa Huta. Po niedługim
oczekiwaniu sekretarka poprowadziła mnie do naczelnego dyrektora
instytucji. Zapytał jakie mam wykształcenie, warunki rodzinne i
zainteresowania, a sam poinformował krótko o organizacji biura.
Zaraz potem sekretarka zaprowadziła mnie do naczelnego inżyniera
Dyrekcji, a następnie do głównego inspektora w Wydziale Nadzoru
Inwestycyjnego. Tam właśnie miałem pracować, zgodnie ze swym życzeniem,
jako młodszy inspektor nadzoru. Zostałem poinformowany o zakresie swych
obowiązków, zapoznałem się z niektórymi przyszłymi
kolegami i otrzymałem swój "kąt" z biurkiem w pokoju
inspektorów.W
międzyczasie przygotowany został dla mnie kwaterunek w hotelu
robotniczym, będącym w dyspozycji Dyrekcji. Był to świeżo ukończony
wielorodzinny budynek mieszkalny na sąsiednim, budującym się osiedlu
C-2. Zamieszkałem tam w jednym pokoju, wspólnie z innym
inspektorem nadzoru, z którym potem przez wiele lat się
przyjaźniłem.
Odniosłem wrażenie, że kierownictwo przedsiębiorstwa było wyraźnie
zainteresowane przyjęciem mnie o pracy. Podobnie jak kilku innych
świeżych absolwentów wyższych uczelni. Był to okres, gdy do
zakładów pracy całej Polski zaczęła napływać pierwsza duża fala
inżynierów i magistrów, wykształconych już po wojnie.
Przy czym przedwojennych pracowników z wyższym wykształceniem
było jak na lekarstwo.
AKADEMIE W BIURZE
Wraz z wręczeniem angażu i przydziału na tymczasowe mieszkanie,
sekretarka poinformowała mnie, że jeśli mam ochotę, to mogę przyjść po
południu do świetlicy biura na imprezę rozrywkową, organizowaną z
okazji minionego w poprzednim tygodniu święta Dnia Kobiet.
Oczywiście, że miałem ochotę i poszedłem. Salka była pełna. Na
estradzie prezentowali się wyłącznie pracownicy Dyrekcji, gdyż spektakl
w całości zorganizowany został własnymi siłami. Główny inspektor
śpiewał i grał świetnie na gitarze, dwóch przebierańców
wystąpiło w kilku skeczach z komicznymi dialogami, były recytacje
wierszy i była też harmonia i rosyjskie czastuszki ze swojskimi
kupletami. Najokazalej prezentował się dziewczęcy kwartet taneczny,
który zresztą widziałem później kilka razy na estradach
nowohuckich przy okazji różnych okolicznościowych imprez. Bardzo
mi się te występy podobały, jak również serdeczna, jakby
rodzinna atmosfera, panująca na sali, salwy śmiechu, huczne brawa.
W takich akademiach, spotkaniach, zabawach, imprezach dla dzieci itp.,
odbywających się w moim zakładzie pracy, brałem potem udział
wielokrotnie. Organizowane one były najczęściej przez związek zawodowy
i było to praktykowane na szeroką skalę we wszystkich zakładach pracy w
Polsce po wojnie. Zmierzch tego zwyczajowego, zbiorowego relaksu i
rozrywki w miejscu pracy nastąpił dopiero w okresie szerokiego
rozpowszechnienia się telewizji.
DYSCYPLINA PRACY
Kierownicy i dyrektorzy zakładów pracy zobowiązani byli w latach
pięćdziesiątych do twardego wdrażania i pilnowania dyscypliny pracy.
Doświadczyłem tego na własnej skórze już niewiele tygodni po
rozpoczęciu pracy w Nowej Hucie.
Na Święta Wielkanocne pojechałem, jak zwykle, do rodziców
mieszkających w województwie poznańskim, zaś w drugie święto do
Wrocławia. Chciałem tam zabrać skierowanie do pracy w Nowej Hucie,
przygotowane wcześniej przez uczelnię.
Miał je mój kolega przed świętami podjąć w dziekanacie i
dostarczyć mojej siostrze. Z jakichś powodów tego nie uczynił i
postawił mnie w trudnej sytuacji, gdyż upływał termin, w którym
zobowiązałem się to skierowanie dostarczyć do działu kadr w biurze.
Zadecydowałem więc zatrzymać się we wtorek poświąteczny we Wrocławiu,
by odebrać ten nieszczęsny papierek, natomiast stracony dzień pracy
odrobić później wg uzgodnienia ze swym przełożonym.
Po świętach poszedłem więc do pracy dopiero w środę. Nie przeczuwałem
co mnie czeka. Sekretarka kazała mi się natychmiast stawić przed
oblicze naczelnego. Dyrektor popatrzył na mnie świdrującym wzrokiem i
zapytał dlaczego poprzedniego dnia nie byłem w pracy. Odpowiedziałem
najbardziej szczerze o swym dylemacie wrocławskim i stwierdziłem, że
chętnie odpracuję na dodatkowych zmianach ten stracony dzień roboczy.
Usłyszałem wtedy od naczelnego, że miał z tego powodu osobiste
przykrości, gdyż musiał złożyć swym zwierzchnikom pisemne zestawienie
nieobecnych w pracy w ten dzień poświąteczny. Nie przyjął mego
tłumaczenia do wiadomości i począwszy od następnego tygodnia obniżył mi
grupę zaszeregowania i wysokość dodatku funkcyjnego. Nikomu
wówczas o tej swej przygodzie nie mówiłem i pracowałem
tak, jakby nic się nie zdarzyło. Bynajmniej też nie miałem też żadnej
pretensji do swego pryncypała. Zresztą po półrocznej obserwacji
mej pracy, przyznał mi rację i awansował skokowo o dwie grupy
zaszeregowania.
W ogóle to dyscyplina pracy, jaką wówczas stosowano i
starano się bezskutecznie wdrożyć w umysły i nawyki obywateli, ma się
tak do dziś uprawianych stosunków pracy, jak dyscyplina w wojsku
do zabawy podwórkowej małolatów.
Mnie ta dyscyplina odpowiadała. Przez lata nie miałem żadnych
nieobecności, nie spóźniałem się do pracy, zaś obowiązki swe
wykonywałem terminowo, choćby pracując w nadgodzinach i niedziele. Ale
odbiegałem chyba w tej mierze od normy i przeciętnych zachowań
rodaków.
KURZ I BŁOTO
Wszyscy robotnicy budowlani i pracownicy terenowi otrzymywali w swych
zakładach pracy okresowe przydziały ubrań roboczych i ochronnych. Na
budowach najbardziej spotykanym ubiorem roboczym były szare, ciepłe,
watowane kufajki i gumowe buty, ubierane na spodnie. Ja swą
przydziałową kufajkę ubierałem bardzo rzadko w wyjątkowo zimne i słotne
dni. Ale buty gumowe nosiłem często, zwykle zawinięte od góry do
połowy.
Ubieranie gumiaków było koniecznością, jeśli tylko padał deszcz
i było mokro. Mianowicie na terenie całej Nowej Huty występują grunty
lessowe o miąższości nawet do kilku metrów. Przypominają glinę,
zarówno jasnożółtym kolorem, jak i pylastą budową. W
czasie opadów grunt ten chłonął wilgoć i nabierał konsystencji
gęstego ciasta. Normalnie w obuwiu niepodobna było w ogóle po
tej lepiącej się mazi chodzić. Na początku pobytu w Nowej Hucie
próbowałem chodzić w kaloszach, ale po prostu grzęzły całe w
błotku i trudno je było potem wyciągnąć.
Natomiast gdy było sucho i wietrznie, to nad placami budów
unosiły się chmury żółtego kurzu lessowego. Z tego powodu
nabawiłem się wkrótce chronicznego zapalenia spojówek,
jakie przez kilka lat mnie prześladowało. Od tego też czasu zawsze w
pogodne dni noszę ciemne okulary.
WYPADKI NA BUDOWACH
W okresie pierwszych dziesięciu lat realizacji dzielnicy Nowej Huty, nie było na jej budowach ani jednego śmiertelnego wypadku.
Bodaj najpoważniejszy zdarzył się na budowie niewielkiej centrali
telefonicznej na osiedlu C-2. Przy rozszalowywaniu żelbetowego stropu
na pierwszym piętrze, robotnicy mieli trudności z wybiciem
klinów pod stemplami szalunku. Nie zastanawiając się wiele
zaczęli więc te stemple bezmyślnie piłować i to skośnie do poziomu. W
pewnym momencie rusztowanie zaczęło trzeszczeć i po chwili całość wraz
ze stropem zawaliła się z hukiem. Lekkomyślni cieśle tym razem wykazali
się przytomnym refleksem i w porę wyskoczyli z budynku przez okna, tak
że nikomu nic się nie stało.
Drugim z poważniejszych wypadków to było zawalenie się, na
długości kilkunastu metrów, oszalowania wykopu kanalizacyjnego,
głębokiego na kilka metrów. W tym czasie na dole pracowali
robotnicy przy montażu rur kanalizacyjnych. Nic się jednakże im nie
stało, gdyż masywne, wykonane ze stalowej blachy fałdowej, szalunki
bocznych ścian wykopu nie popękały i "złożyły się", tworząc dołem
trójkątny tunel, z którego sami po chwili wyszli na
zewnątrz.
TRAMWAJ DO KRAKOWA
Do 1953 roku do budującej się Nowej Huty jeździło się z Krakowa
jednotorową linia kolejową, zbudowaną przed 1939 r. Prowadziła ona od
Dworca Głównego wzdłuż ulic Bieńczyckiej i Kocmyrzowskiej do
miejscowości Kocmyrzów na północ od kombinatu. Spełniała
swe funkcje komunikacyjno-transportowe przez kilka lat, do momentu
uruchomienia połączenia tramwajowego z Nową Hutą.
Od 1953 r. kursowały już wzdłuż nowej ul. Bieńczyskiej tramwaje, ale
czas przejazdu do centrum Krakowa przekraczał znacznie pół
godziny. Poważnym problemem były powroty do Nowej Huty nocną porą. W
początkowym okresie funkcjonowania tramwaju nie było kursów
nocnych, a i później często nocami wykonywano wszelkie
uzupełniające roboty i przeróbki. Zdarzyło mi się dwukrotnie, że
przemierzyłem nocą 6,5 kilometrową, nieoświetloną drogę z dworca
kolejowego w Krakowie do mego mieszkania na os. A-Zachód na
piechotę.
W czasie kilku pierwszych miesięcy funkcjonowania linii tramwajowej do
Nowej Huty uzyskała ona niechlubną nazwę "trasy śmierci". Mianowicie
wzdłuż południowego torowiska, na odcinku ul. Wieczystej, pozostawiono
szpaler pięknych, wieloletnich drzew, bodaj kasztanów,
które rosły wzdłuż dotychczasowej drogi gruntowej. Ale wozy
tramwajowe nie miały wówczas drzwi zamykanych automatycznie, to
też, w czasie przepełnienia, obwieszone były gronami pasażerów,
jadących na stopniach. Było to przyczyną wielu wypadków, w tym
kilku śmiertelnych. W konsekwencji drzewa-zawalidrogi zostały wycięte i
wykarczowane.
RUCH RACJONALIZATORSKI
W latach pięćdziesiątych w całym kraju propagowany był szeroko ruch
racjonalizatorski, który polegał na zgłaszaniu i wdrażaniu do
realizacji różnego rodzaju usprawnień i oszczędności. W Nowej
Hucie miał on dość szeroki zasięg, a ja niemały w tym udział.
Pomysłów mi nie brakowało i wciąż angażowałem się w
opracowywanie coraz to nowych projektów racjonalizatorskich.
Zgłaszałem je do Komisji Racjonalizatorskiej w Przedsiębiorstwie
Budownictwa Miejskiego w NH, gdzie zwykle bardzo szybko projekty te
rozpatrywano. W przypadku przyjęcia do realizacji otrzymywałem
jednorazowe wynagrodzenie, jakie zwykle wynosiło po kilka tysięcy
złotych. Zwykle nie interesowałem się zupełnie wdrażaniem swych
pomysłów, robiło to samo przedsiębiorstwo wykonawcze. Ja w tym
czasie zajmowałem się już innymi pomysłami.
Za uzyskane oszczędności z tytułu racjonalizatorstwa otrzymałem w XI
1954 r. List Uznania z Zarządu Okręgowego Związku Zawodowego PBIPMB.
Zaś IV 1955 r. z Urzędu Patentowego świadectwo autorskie na mój
prefabrykowany pustak do kanałów dymowych i wentylacyjnych
"Beta". A zaraz po tym z Ministerstwa Gospodarki Komunalnej, z
Centralnego Zarządu Budowy Miast i Osiedli "ZOR" zawiadomienie o
nadaniu mi Odznaki Racjonalizatora Produkcji. Później otrzymałem
jeszcze 12 poważniejszych odznaczeń i odznak, ale tę pierwszą Odznakę
Racjonalizatora, z podobizną W. Pstrowskiego na awersie, ceniłem i
cenię sobie najbardziej.
KURSY ZAWODOWE
Szeroko rozpowszechniona też była w tamtych latach praktyka
organizowania przez większe zakłady pracy, czy zjednoczenia branżowe
różnego rodzaju kursów zawodowych, zwłaszcza dla nowych
pracowników. Ja jako młody, świeżo "upieczony" inżynier
również brałem udział w kilku takich szkoleniowych kursach.
Już w drugim miesiącu pracy wysłano mnie do Warszawy na 9-dniowy kurs,
zorganizowany przez Centralny Zarząd Budowy Miast i Osiedli "ZOR".
Należały do niego wszystkie problemy związane z programowaniem,
planowaniem, projektowaniem i nadzorem inwestycyjnym odbudowy miast i
budowy nowych osiedli. W jakimś sensie nawiązywał on do tradycji
przedwojennego Zakładu Osiedli Robotniczych, jaki prowadził budowę
osiedla Żoliborz w Warszawie. Tyle, że przedwojenny ZOR zajmował się
jednym osiedlem, a powojenny ZOR setkami osiedli i miast całej Polski.
Głównym celem kursu było zapoznanie uczestników,
przedstawicieli służb inwestycyjnych z dużych ośrodków
miejskich, z problematyką projektową, normatywami projektowania i
przepisami prawa budowlanego. Dla mnie kurs był bardzo cennym
pogłębieniem i uporządkowaniem znanych mi już w większości wiadomości
ze studiów.
Późną jesienią 1952 r., można powiedzieć, że po letnim sezonie
budowlanym, byłem uczestnikiem dwóch kursów
szkoleniowych, zorganizowanych przez Dyrekcję dla swych młodych
inspektorów nadzoru. Jeden obejmował projektowanie i realizację
instalacji domowych, sanitarnych, grzewczych i elektrycznych. Zaś drugi
dotyczył walki z grzybem budowlanym. Wykłady prowadzili specjaliści w
danej branży z Naczelnej Organizacji Technicznej w Krakowie.
W ciągu 1954 r. brałem udział w dwóch kursach szkoleniowych. W
pierwszym półroczu przeszedłem w godzinach służbowych kurs
szkolenia podstawowego obrony przeciwlotniczej i przeciwchemicznej,
jaki zorganizowany został dla wszystkich pracowników. Oczywiście
nie miał on nic wspólnego z pracą zawodową, a był jedynie
wynikiem ogólnoświatowej histerii wojennej. Drugi kurs we
wrześniu dotyczył głównie spraw kompozycji i projektowania
architektonicznego. Przeprowadzony był staraniem Krakowskiego Oddziału
Stowarzyszenia Architektów Polskich RP. Między innymi wykładowcą
był młody profesor Wiktor Zinn, który popisywał się swą
fenomenalną umiejętnością rysowania piórkiem i węglem.
Pamiętam też 3-miesięczny kurs nauki prowadzenia samochodu i motocykli.
Kurs zorganizowany był staraniem naszego Koła PZITB dla wszystkich
chętnych, zatrudnionych w Dyrekcji. Uczyliśmy się jazdy na samochodzie,
jaki miał z boku kierunkowskazy wychylane przez linki, zaś uruchamiany
był przez pokręcenie korbą z przodu pojazdu.
SŁUŻBA WOJSKOWA
W latach pięćdziesiątych studenci zwalniani byli z odbywania
zasadniczej służby wojskowej. Zaś po ukończeniu nauki młodzi absolwenci
szkół wyższych przenoszeni byli automatycznie do rezerwy i
dopiero po latach powoływano ich na kilkumiesięczne szkolenia wojskowe.
Mnie również służba wojskowa ominęła szerokim łukiem. Mimo
decyzji WKR Wrocław z III.1949 r. o mej zdolności do służby liniowej -
już w II.1952 r., po ukończeniu przeze mnie Politechniki Wrocławskiej,
przeniesiony zostałem do rezerwy bez odbycia zasadniczej służby
wojskowej. I to bez jakiejkolwiek inicjatywy i starań z mojej strony.
W lipcu 1957 r. zawezwany zostałem jednakże do stawienia się przed
komisją lekarską Wojskowej Komendy Rejonowej w Nowej Hucie. Po
rutynowych badaniach lekarskich szacowna komisja wydała orzeczenie o
mej zdolności do wojskowej służby liniowej. Nie groził mi normalny
pobór, bo byłem już na to za stary. Ale wojsko porządkowało
akurat swe kadry, takich jak ja rezerwistów, i nie wykluczone
było powołanie mnie na jakieś kilkumiesięczne przeszkolenie.
Faktycznie, pod koniec września otrzymałem kartę powołania, a następnie
konkretne skierowanie od 2 października na ćwiczenia do jednostki
wojskowej w Dębicy. Pośpiesznie więc wykańczałem swe różne
bieżące sprawy biurowe, spakowałem się i w przeddzień wyjazdu, idąc do
pracy, byłem w pełni przygotowany na wyjazd w nocy do Dębicy.
Ale dyrektor Dyrekcji Budowy Nowej Huty po południu poinformował mnie,
iż mój wyjazd na ćwiczenia wojskowe jest już nieaktualny i że
mam niezwłocznie zgłosić się do komendanta WKR-NH. Poszedłem więc, tam
starannie na czerwono przekreślono skierowanie i kilka innych rubryk w
mej książeczce wojskowej, pokwitowano na karcie powołania stawienie się
i po kilku minutach grzecznie mnie pożegnano.
Otóż kilka dni wcześniej dyrektor zwrócił się formalnie o
anulowanie mego powołania ze względu na mą "niezbędność na zajmowanym
stanowisku pracy". Natomiast nieformalnie zapytał, czy WKR nie ma
jakichś konkretnych potrzeb. Oczywiście, potrzebny był montaż
instalacji gazowej, kuchenki gazowej cztero-palnikowej i czegoś tam
jeszcze w pomieszczeniach WKR. Wszystko to w mig zostało wykonane, zaś
ja od tego czasu już nigdy nie byłem niepokojony w jakiejkolwiek formie
przez jakiekolwiek organa WP.
CZYNY SPOŁECZNE
W latach powojennych przyjął się powszechny zwyczaj realizacji
dorywczych prac i czynów społecznych. Organizowane one były w
skali całego kraju, obejmując wszystkie zakłady pracy, szkoły,
placówki służby zdrowia itd. Odbywały się zwykle w dni wolne od
pracy, zaś najczęściej w niedziele, poprzedzające Święto Pracy 1-Maja i
Święto Odrodzenia 22 Lipca.
W okresie zatrudnienia w DBMNH pracowałem zwykle, w ramach takich
czynów, przy porządkowaniu i zagospodarowaniu terenów
wokół nowych bloków mieszkaniowych. Były to więc roboty
niwelacyjne, usuwanie gruzu, rozwożenie humusu, wykonywanie koryta i
podłoża piaskowego pod chodniki itp. Zwykle prace te wykonywałem w
grupie inspektorów nadzoru, niekiedy razem dołączaliśmy do
pracowników Dyrekcji "Zetbeem".
Moje przedsiębiorstwo brało też masowy udział w 1-majowych pochodach.
Odbywały się one w Krakowie, trybuna honorowa znajdowała się przy ulicy
Basztowej, obok obecnego biura LOT-u. Zakłady pracy i mieszkańcy
dzielnicy Nowej Huty zbierali się zwykle w rejonie Ronda Mogilskiego,
zaś przemarsz kolumn tej dzielnicy albo inaugurował, albo kończył
pochód. Niekiedy w miejscu zbiórki trzeba było długo
czekać na wymarsz swej firmy. Był więc czas na rozmowy w mniejszych
grupkach, na omawianie spraw zawodowych i prywatnych.
OBRONA KRZYŻA
W 1960 roku dobiegała już końca realizacja "starej" Nowej Huty (do ul.
Kocmyrzowskiej). Do zagospodarowania pozostało jeszcze tylko kilka
placów, jakie znajdowały się w planie NH, bez
szczegółowego określenia ich przeznaczenia. Na jednym z nich
obok Teatru Ludowego na os. Teatralnym rozpoczęto w 1960 r. budowę
dużej szkoły podstawowej. Ta szkoła nie była przewidywana przez plan
generalny NH, gdyż nie sposób było też przewidzieć niezwykłego
przyrostu naturalnego, jaki wystąpił na nowych osiedlach w okresie po
ich zasiedlaniu. Przecież w czasie lat 50. coroczne przyrosty naturalne
ludności w Polsce były wyższe niż np. później w całym 6-leciu
1990-96. Zaś w Nowej Hucie padały pod tym względem rekordy absolutne.
Prawa cyklu: "młodzi - praca - mieszkanie - dzieci" funkcjonowały tu
niezawodnie. Tak więc przez szkoły podstawowe miasta w latach 1959-70
przechodziła "nawałnica" dzieci, urodzonych już w NH. Dla nich
zamierzono wybudować pośpiesznie tę szkołę na os. Teatralnym. Lecz gdy
26 kwietnia 1960 r. brygada kopaczy rozpoczęła prace przy wykopach,
doszło do ostrego protestu okolicznych mieszkańców.
Mianowicie w 1957 r. ustawiony został na tym placu duży drewniany
krzyż, gdyż Kuria Biskupia w Krakowie zamierzała na tym terenie
wybudować nowy kościół. Miałby tu on rzeczywiście fantastyczną
lokalizację. Krzyż ten w nocy został wykopany i usunięty przez
kierownictwo robót, co jeszcze bardziej rozsierdziło
protestujących. Spalili więc kilka kiosków gazetowych "Ruchu"
oraz wybili szyby w nieodległym budynku Rady Dzielnicowej i w sklepach
na osiedlu. Nastąpiła wtedy zdecydowana, ostra interwencja
oddziałów milicyjnych, ściągniętych z całego Krakowa. Doszło do
bójek, spalenia kilku samochodów milicyjnych, aresztowano
kilkaset osób, użyte zostały gazy łzawiące i ostra broń. W
wyniku obrażenia odniosło ponad 100 milicjantów i nieokreślona,
ale znacznie większa liczba protestujących i przypadkowych
mieszkańców.
Ostatecznie krzyż stoi obecnie bliżej drogi i wisi na nim tabliczka,
upamiętniająca tamte wydarzenia z kwietnia 1960 roku. Zaś szkoła
wybudowana została w ciągu roku, jako jedna z pierwszych "tysiąclatek"
i należy niewątpliwie do najbardziej funkcjonalnych szkół w
Krakowie. Kościół też wybudowano w latach 90., tyle że nieduży.
CYGANIE W NOWEJ HUCIE
Na początku lat pięćdziesiątych przeprowadzono w Nowej Hucie na dużą
skalę próbę osadnictwa ludności cygańskiej. Mianowicie na os.
A-1 przekazano kilkudziesięciu rodzinom cygańskim mieszkania w nowych
blokach, zaś mężczyzn zatrudniono na budowach. Aklimatyzacja ludzi,
wędrujących dotąd taborami, do osiadłego trybu życia, nie była jednak
łatwą sprawą. Po prostu część z nich nie akceptowała nowych, odmiennych
od dotychczasowych warunków bytowania.
Niektóre z ich mieszkań przez wiele lat nie były w ogóle
meblowane, zaś mieszkańcy spali pokotem na podłogach. Zdarzały się też
przypadki, że Cyganie zrywali dębowe parkiety z posadzek i palili je na
ogniskach na środku największych izb. Ale w skali dziesięcioleci
próbę osadnictwa Cyganów w Nowej Hucie uznać można za
udaną. Zaadaptowali się oni do warunków miejskich i dziś nie
różnią się sposobem życia od ogółu obywateli.
BIKINIARZ NA BUDOWIE
Kontrolowałem stan budowy na dużym budynku w Centrum Nowej Huty, gdy od
strony Placu Centralnego usłyszałem tłumny śmiech. Na wszystkich
sześciu blokach przy obecnej Alei Róż roboty murarskie były w
pełnym toku, a na murach roiło się od robotników, gdyż
ówcześni planiści opanowali zasadę koncentracji robót do
perfekcji. Ten śmiech narastał i przybliżał się coraz bardziej. Brygady
przerywały pracę i dziesiątki robotników podchodziło do ścian od
strony drogi, aby zobaczyć co się dzieje.
Zaś środkiem, między torowiskami żurawi, szedł sobie jeden tylko
młodzieniec - bikiniarz. Włosy zaczesane w czub, jasna marynarka z
szerokimi, watowanymi ramionami, wąskie spodnie do połowy łydek,
jaskrawo kolorowe skarpety w poprzeczne pasy i półbuty na
wysokich, świńskich podeszwach. Klasyczny ubiór klasycznego
bikiniarza, jakby wyciętego ze "Szpilek" lub innych ówczesnych
gazet. Cały czas, na przestrzeni 300 metrów między wielkimi
budowami, towarzyszył mu gromki, żywiołowy, szczery śmiech. Nic więcej,
żadnych gwizdów, okrzyków lub tp.
MIESZKANIE
Po miesięcznym zamieszkiwaniu w nieco prowizorycznych warunkach na os.
C-2 przeniosłem się do hotelu dla pracowników inżynieryjnych na
osiedlu Grzegórzki w Krakowie. Miałem tam do dyspozycji własny,
gustownie umeblowany pokój. Pomieszczenia hotelowe były
regularnie sprzątane, pościel wymieniana, zaś wejście do budynku
strzeżone przez portiera.
A na początku 1953 r. przeniosłem się do nowego mieszkania przy Al.
Lenina 15/51 na osiedlu A-Zachód, gdzie otrzymałem przydział
"kawalerki", obejmującej pokój mieszkalny z przedsionkiem. W
przedsionku była umywalka i mała wnęka z dwupłomienną kuchenką gazową.
Łazienka i WC, wspólne dla czterech takich garsonier, znajdowały
się obok przy korytarzu. Mieszkanie było oczywiście wykończone, z
parkietem w jodełkę, ściany malowane w jasnym beżowym kolorze.
W tym samym dniu, gdy przejąłem swą kawalerkę, pojechałem tramwajem do
Krakowa i kupiłem w sklepie meblowym jasny, kombinowany komplet mebli,
obejmujący tapczan, okrągły stół rozsuwany, 6 krzeseł
wyściełanych, szafę, bibliotekę oraz wolnostojący kwietnik.
Wróciłem na platformie konnej, która przewiozła meble i
ludzi do ich przeniesienia i ustawienia.
WYCIECZKI TURYSTYCZNE
Brałem też często udział w zbiorowych jednodniowych wycieczkach
rekreacyjnych. Dołączałem zwykle do wycieczek, organizowanych przez
dział socjalny przedsiębiorstwa "Zetbeem", które posiadało
swój własny autokar. W 1953 r. np. byłem w ten sposób na
wycieczkach w Bielsku Białej i Cieszynie, oraz nad jeziorem Rożnowskim.
Najpoważniejszą wycieczką, w jakiej wówczas wziąłem udział, była
wyprawa "Szlakiem Renesansu", zorganizowana przez krakowski Oddział
SARP-u. Była to trzydniowa wycieczka autokarowa dla architektów.
Zwiedzaliśmy głównie Sandomierz, Kazimierz Dolny i Zamość. W
Sandomierzu byliśmy oprowadzani przez tamtejszych architektów po
Zamku, Ratuszu i po zabytkowych uliczkach. W Kazimierzu Dolnym nad
Wisłą zwiedzaliśmy ruiny zamku Kazimierza Wielkiego i odbudowywane ze
zniszczeń wojennych kamieniczki i spichrze. W Zamościu zaś Rynek,
obudowany kamieniczkami z charakterystycznymi podcieniami i z
przepięknym Ratuszem. Puławy i Lublin to już był tylko etapowy dodatek
do tych trzech wielkich pereł polskiego Renesansu. W kilku kolejnych
dniach zakupiłem karnisz, firanki do okna, dywan na podłogę, duży kilim
na ścianę, kwiaty doniczkowe do kwietnika i lustro nad umywalkę.
Wkrótce miałem zupełnie przyzwoite, wygodne i gustownie
urządzone mieszkanko.
KINA,TEATR
W miarę możliwości czasowych chodziłem dość często do kin, przeważnie
do "Apollo" lub "Sztuki" przy ul. Św. Tomasza. Największą
popularnością, obok licznych filmów polskich, cieszyły się
wówczas "noworealistyczne" filmy włoskie i komediowe francuskie
z Fernandelem.
Sale kinowe były prawie zawsze przepełnione, a przed kasami ustawiały
się długie kolejki. Kto nie miał czasu na wystawanie po bilety,
mógł je kupić po odpowiednio wyższej cenie u koników,
którzy funkcjonowali niezawodnie, mimo okresowych nalotów
milicji.
Znacznie rzadziej chodziłem do teatrów. Kilka razy byłem w
Teatrze Satyryków na Placu Szczepańskim. Pamiętam m. in. występy
Zbigniewa Kurtycza z jego ówczesnym przebojem "Cicha woda" i
Mariana Załuckiego, wygłaszającego drżącym głosem, jakby zacinając się,
swe wierszowane satyry. W połowie 1954 roku byłem na "Zemście"
Aleksandra Fredry w Teatrze Polskim. Rolę Dyndalskiego grał
wówczas 99-letni nestor scen polskich Ludwik Solski. Był on
przeraźliwie chudy i choć otrzymał entuzjastyczne brawa, to widać było
wyraźnie, że porusza się i wymawia swe kwestie z wielkim trudem. Zmarł
wkrótce na kilka tygodni przed stuleciem swych urodzin.
Niekiedy zaglądałem do fotoplastykonu przy ul. Szczepańskiej. Właściwe
urządzenie, obudowane okrągłą, parawanową ścianką, zajmowało środek
niedużej salki, zwykle zaciemnionej. Siedziało się wokół na
wysokich, bufetowych zydelkach i oglądało przez stereoskopowe okulary
przesuwające się skokowo obrazki fotograficzne. Najczęściej były to
zdjęcia krajobrazów, architektury, ludzi czy zwierząt z
odległych egzotycznych krajów. Oczywiście zdjęcia były
czarnobiałe, niektóre pochodziły z czasów przed
wynalezieniem kinematografu.
PRASA I KSIĄŻKI
Zawsze sporo czytałem. Na bieżąco lokalną prasę codzienną oraz
tygodniki "Przekrój" i "Świat", zaś w miarę wolnego czasu
książki, przy czym wówczas, w latach pięćdziesiątych, gustowałem
w kryminałach. Lubiłem też rozwiązywać krzyżówki w czasopismach
i nawet otrzymałem kilka książkowych nagród. Najwyraźniej nie
było wtedy zbyt wielu krzyżówkowych amatorów.
Raczej nie korzystałem z wypożyczalni bibliotecznych, lecz interesujące
mnie książki kupowałem w księgarniach lub na kiermaszach książek. Były
one podówczas drukowane zwykle na marnym papierze, za to
wydawane często w wielusettysięcznych nakładach i w związku z tym
względnie bardzo tanie.
W wydawnictwie tanich książek specjalizowała się zwłaszcza oficyna
wydawnicza "Książka i Wiedza". Realizując propagowaną oficjalnie ideę
książki za "grosik", drukowała ona dziesiątki klasycznych dzieł
literatury polskiej i światowej. Na gazetowym papierze, ale w
standardowych nakładach po 50 lub 100 tysięcy egzemplarzy i w cenie po
50 groszy za książkę.
ZABAWY W LOKALACH
W tych swych kawalerskich czasach wielokrotnie chodziłem w soboty i
niedziele na potańcówki do krakowskich lokali tanecznych.
Najczęściej do "Esplanady". Była to popularna, duża, drewniana tancbuda
w miejscu, gdzie dzisiaj znajduje się Galeria Wystawowa naprzeciwko
Pałacu Sztuki przy Placu Szczepańskim. Rzadziej bywałem w "Kaprysie",
"Feniksie", lub "Warszawiance". Bodaj dwa razy również w Lasku
Mogilskim, gdzie była muszla koncertowa, różne występy i
atrakcje oraz estrady dla tańców.
Tańczyło się wówczas głównie sentymentalne tanga,
fokstroty, dostojne walce wiedeńskie, również walce angielskie,
polki. W młodzieżowych tancbudach królował natomiast rock and
roll, różnie zresztą tańczony, w zależności od temperamentu
tańczących par. Zwykle w tanecznych lokalach występowały mniejsze lub
większe zespoły orkiestralne. Orkiestry, wraz z towarzyszącymi im
wokalistami, w dużym stopniu decydowały w ogóle o standardzie
usług.
Nie było żadnych urządzeń nagłaśniających, czy odtwarzających muzykę.
Dopiero pod koniec lat 50. w mniejszych lokalach tanecznych, domach
wczasowych i kawiarniach rozpowszechniły się masowo tzw. "szafy
grające". Były to duże gramofony szafkowe z zasobnikami, zawierającymi
po kilkadziesiąt płyt wolnoobrotowych. Można było wybrać dowolną z nich
po wrzuceniu do automatu stosownej monety i naciśnięciu odpowiedniego
klawisza. Te szafy grające cieszyły się przez wiele lat dużym
powodzeniem.
Jeden z bogatszych bali sylwestrowych spędziłem w Klubie Dziennikarzy
przy ul. Szczepańskiej. Pamiętam także duży karnawałowy bal w salach
Domu Kultury w "Pałacu pod Baranami" w Rynku Głównym. Występował
na nim Ludwik Sempoliński ze swym, aktualnym wówczas, przebojem
"Tomasz, ach Tomasz!". Do tegoż Domu Kultury zachodziłem też nie raz ,
aby pograć w swe ulubione szachy. Wiele razy bawiłem się w studenckiej
"Rotundzie", gdzie zwykle było tłoczno, panowała sympatyczna, swobodna
atmosfera i grała dobra orkiestra.
MAŁE IMPREZY W PRACY
Jako inspektor nadzoru zapraszany byłem często przez kierownictwo
budów, które nadzorowałem, do udziału w różnych
małych, okazjonalnych imprezach, jak obchodzenie imienin, świąt,
ustawienie wiechy na budynku itp. Odbywały się one po fajrancie w
pakamerach i miały zawsze podobny przebieg. Rozmawiało się, siedząc na
ławach i zydelkach wokół stolika, na którym, na tackach,
leżały pęta kiełbasy, pajdy pokrajanego chleba, jakieś kołacze oraz
stały musztardówki na herbatę i wódkę.
Jadło się dużo, piło również nie mało, przy czym
musztardówki z alkoholem krążyły często z rąk do rąk z
życzeniami zdrowia, lub innym dobrym słowem. Ja nie pozwalałem sobie na
nalewanie pełnego szkła, bywało, że nawet nieobyczajnie odmawiałem
spełnienia kolejnego toastu, nigdy nie spotykając się z jakimś
nachalnym namawianiem i przymuszaniem do wypitki.
Sam zwyczaj celebrowania imienin współpracowników
zakorzenił się we wszystkich zakładach pracy Polski Ludowej już we
wczesnych latach pięćdziesiątych. Polegał on na tym, że solenizant
otrzymywał życzenia i jakiś upominek, zwykle zbiorowo zakupywany przez
współpracowników w danej jednostce organizacyjnej. Zaś on
sam stawiał jakiś poczęstunek, na przykład kawę, ciastka itp.
Te małe uroczystości działy się albo zaraz z rana, albo w ostatnich
minutach pracy. Najgorzej (najlepiej?) w tych sytuacjach miał
solenizant-dyrektor. W jego przypadku jednostką organizacyjną był cały
zakład. Miał taki dzień normalnie "z głowy". Nasz naczelny robił w dniu
swych imienin zwykłą operatywkę, lecz z kawą i ciastkami, która
kończyła się składaniem życzeń i prezentu przez kierowników
działów, biorących udział w naradzie.
TRYB ŻYCIA
Tryb mego życia przez cały okres pracy w Nowej Hucie był
podporządkowany i zdominowany przez pracę zawodową. Wstawałem wcześnie
rano w okolicach szóstej godziny i przygotowywałem i spożywałem
śniadanie zawsze przed pójściem do pracy. Raczej były to
śniadania obfite i bazujące, niestety, najczęściej na jajecznicy,
kiełbasie i tłustych serach.
Za to w czasie pracy, albo w ogóle nic nie jadłem, albo
spożywałem śpiesznie kanapki, jakie rano sobie przygotowałem. Dopiero
później, bywało, że wyskakiwałem koło południa do sąsiedniego
baru mlecznego na szybkie barowe lub mleczne danie. Obiad, a właściwie
obiado-kolację konsumowałem późno, już po godzinach pracy, w
jakiejś restauracji krakowskiej, gdy mieszkałem na Grzegórzkach,
zaś później również w Nowej Hucie. Upodobałem sobie
szczególnie restaurację przy ul. Szewskiej 14, choć na szczęście
korzystałem z niej rzadko. Specjalizowała się ona bowiem w serwowaniu
golonek wieprzowych. Zamawiało się golonki małe, średnie lub duże, z
ziemniakami względnie chlebem, z dodatkiem kapusty, chrzanu, kiszonych
ogórków, grochu, ćwikły albo musztardy.
W ogóle to prowadziłem nieregularny, niezdrowy tryb życia. Raz,
wracając już wieczorem, po pracy do domu, na moje osiedle
A-Zachód, zatrzymałem się przy kiosku piwnym na Placu
Centralnym. Byłem bez obiadu, więc głodny, a także po prostu zmęczony.
Zatrzymałem się przy kiosku tylko dlatego, że byli tam i popijali piwko
dwaj brygadziści z mojej budowy. Zagadali, mieliśmy jakieś swoje
budowlane sprawy, więc przystanąłem przy nich, również
zamawiając kufelek piwa.
Były wówczas w Krakowie specjalne, okrągłe kioski z piwem. Miały
wokół zewnętrzny parapet, na którym stawiało się kufle i
można się było wesprzeć. Tak więc piło się, stojąc wygodnie
wokół kiosku. Piwo było prosto z beczki, nalewane pod ciśnieniem
kwasu węglowego przy pomocy specjalnego syfonu, uruchamianego przez
kioskarza. Nie wiem, jak długo rozmawiałem i ile piw wypiłem, w każdym
bądź razie prawie pijany poszedłem do swego mieszkania na niedalekim
osiedlu A-Zachód.
Z perspektywy lat mogę ocenić, że mój tryb życia różnił
się znacznie od sposobu życia większości ówczesnych
mieszkańców Nowej Huty. Ja miałem odpowiedzialną, samodzielną
pracę, własne mieszkanie kawalerskie, wiele zainteresowań i wręcz
pasji, nawyk czytania. Większość młodzieży, która ściągnęła z
połowy Polski na budowę miasta i kombinatu wręcz przeciwnie.
Tu refleksja o nadużywaniu alkoholu w Nowej Hucie. Napisano wiele na
ten temat. Pijaństwo szerzyło się zwłaszcza w zaciszu zatłoczonych
hoteli robotniczych. W beznadziei wieczorów po ciężkiej pracy,
gdy jedyną alternatywą wylegiwania na pryczach była złudna przyjemność
wypicia musztardówki ze swymi doraźnymi kolegami. Wszyscy byli
młodzi, większość pochodziła ze wsi, które opuścili wraz z jej
obyczajami, przenosząc się w obce, nieznane im dotąd środowisko. To
nowe ich życie miało się dopiero ukształtować i unormować z upływem
lat. Tymczasem pustkę po minionej bezpowrotnie przeszłości wypełniali w
sposób uświęcony przez polską tradycję z dziada, pradziada od
kilku już stuleci. Zmieniły się tylko trunki: gorzałę zastąpiła zwykła,
czysta; zaś wina i miody sycone - piwo.
__________________________________________________________________
Kraków, 2002 r.
Artykuł jest kompilacją książki wspomnieniowej autora
pt."ŚLĄSK*WOJNA*KRESY*WROCŁAW*NOWA HUTA", istniejącej w Internecie pod
adresem
http://www.literatura.zapis.net.pl/okresy/goscie/goscie-start.htm
źródło: www.nh.pl